Pudełko
Dzień
przed świętami spotkał w klubie elfa. Zamiast czerwonej sukienki miała czerwoną
czapkę Mikołaja, postawił więc jej drinka z colą i zaśpiewał modną kolędę o jej
długich nogach, długich uszach, długich włosach. Klub był dusznym pudełkiem i
leżał gdzieś pomiędzy Warszawą a Nowym Betlejem, zresztą tylko on był otwarty w
święta i pewnie gdyby Maryja z Józefem szukali teraz schronienia, nikt ich by
tu nie szukał. Z sufitów do góry nogami zwisały choinki z kulami dyskotekowymi
zamiast bombek, padał śnieg jak w Kolumbii, a ludzie pod jemiołą tańczyli z obcymi
językami z Wieży Babel. Przetańczył więc ze swoją elfką całą noc, dobrze się
bawił i chciałby więcej. Częściej. Miał nadzieję, że z wzajemnością i od
pierwszego wejrzenia. Trochę się rozmarzył. Tracił dech. Na serio świeciła się
w ciemności. Miał wrażenie, że jej włosy to lampki, kolorowe łańcuchy oplatały
szyję, mógłby zejść niżej, już mijał obojczyki jak horyzonty zdarzeń, jej ciało
było ciepłe jak mróz na policzkach i już prawie słyszał, jak jej równy oddech
paruje mu w policzek, kiedy nagle naprawdę poczuł jej język w swoim uchu.
Chciała się pożegnać, musi lecieć, było miło. Nie dała się odprowadzić,
zamówiła ubera i już po chwili pod drzwi klubu zajechał Święty Mikołaj w
saniach. Popatrzył groźnie, popędził renifery i sekundę później szybowali
gdzieś nad Wisłą. Było miło i całe szczęście, że wciąż wierzył w Świętego
Mikołaja, bo już by musiał uznać, że mu się przyśniła ta piękna elfka.