Gdyby mgła
Odkąd pamiętam, tuż
za naszym domem rozciągały się pola. Ogromne obszary i rosnące tam przedziwne
rośliny. Jeszcze dziś brzmią mi słodko opowieści z dzieciństwa, tak jakby wspomnienia
mogły czarować, przyzywać ulotną woń zbieranych kwiatów i ostry zapach przeszywający
powietrze, gdy ścięło się niepozorne zioła. Dzikie zarośla od zawsze wabiły i
intrygowały, jednak nigdy nic tam nie uprawiano. Bo nie było potrzeby, bo nie
umiano, bo się nie chciało, wreszcie – bo Dziadek zabraniał. I tak
ciemnozielone chaszcze stopniowo i z determinacją opanowały ten nasz skrawek.
Ilekroć spojrzałem za okno, odnosiłem wrażenie, że toczy się tam nieustająca
walka, że chwasty nieporządnie, w każdym kierunku, swymi wijącymi się, kipiącymi
od zielonego soki łapskami pomału próbują zapanować nad światem. Czasami
jednak, w świetle zachodzącego słońca, udobruchany i zauroczony wpatrywałem się
w obraz jakby pędzla artysty-modernisty, który niby celowo porozrzucał na
płótnie barwne plamy.